Zacząć wypada mi od poinformowania Was, że mój sposób nie przynosi błyskawicznych efektów. Wiem, że wiele dziewczyn szukając inspiracji na blogach i forach tego właśnie oczekuje – gotowej recepty na cudowną metamorfozę. Ja się nie spieszę. Głównie dlatego, że spiesząc się sama sobie strzelam w kolano. Nie mam szerokiej wiedzy z zakresu działania ludzkiego organizmu, ale na własnych doświadczeniach nauczyłam się, że gdy obniżam drastycznie ilość zjadanych posiłków, mój organizm uczy się działać w oszczędnym trybie. Skutek był taki, że gdy jadłam niewiele więcej, tyłam. Nie przesadzę, kiedy napiszę, że w moim przypadku waga odczuwała kilka kawałków pizzy. Taka sytuacja nie ma miejsca jeśli jem minimum 1300 kalorii dziennie.
Czego nie robię?
Nie stosuję żadnej rozpisanej diety. Szczerze podziwiam osoby na tyle zdyscyplinowane, żeby przez dłuższy czas jeść dokładnie to co karze jakaś rozpiska. Nie wyobrażam sobie, że wstaję rano i myślę sobie „o dziś mam dzień na jajecznicę”, po czym patrzę na kartkę z dietą i widzę bułkę grahamkę z twarożkiem. Jak to? Nie dość, że na diecie muszę sobie czegoś odmawiać to jeszcze powinnam skonsumować coś na co nie mam specjalnej ochoty, albo co gorsza nawet tego nie lubię? O nie. Na diecie wręcz bardziej niż zwykle pilnuję, by jeść to co tak naprawdę mi smakuje. Oczywiście muszę zaznaczyć, że to tylko moje postępowanie i nie neguję potrzeby zgłoszenia się do dietetyka, szczególnie w przypadku osób chorych czy z dużą nadwagą.
Nie liczę skrupulatnie kalorii. Już nie. Kiedyś na tym właśnie opierało się wszystko. Każda jedna kaloria spisana, i zsumowana. Nie wspomnę już o tym, że dawno, dawno temu stosowałam dietę 1000 kalorii (absolutnie tego nie róbcie!). Teraz słucham swojego organizmu, najlepszego doradcy w kwestii jedzenia. Jem wtedy, kiedy czuję się głodna i w ten sposób w zależności od dnia jem mniej lub więcej. Jeśli mam zabiegany wtorek i zapomnę o obiedzie, w środę na pewno dopisze mi apetyt i bez wyrzutów zjem więcej.